Spadlem juz samotnie z Mysore do Kochi. Fajna wiocha i mile portugalskie kafejki z pysznymi czekoladowymi ciastkami. Wsiadam w busa do Munnaru ( 2965 n.p.m wiem, ze przy Himalayach to pesta,ale nie o to chodzi) krainy herbat. Chce troszke odpoczac. Jade w busie 6 h co juz praktycznie wogole mnie nie dziwi, a nawet cieszy bo ladne widoki za oknem. Chce odpoczac od zgileku klaksonow i wrzaskow ulicy, do mniejsca gdzie czas liczy sie na dni, tygodnie nie na godziny a czasem nawet minuty.
Spotykam sie z Holenderkami. Wynajmujemy riksze. Obwodzi nas po poagorkach i innych jeziorkach. Wracam do pokoju. Czytam ksiazke
pt. "Warszawa". Lapie z leksza dola, ale szybko przechodzi bo wychodze do ludzi, a Ci sie zawsze smieja, choc imho wesolo nie maja.
Next day.
Wypozyczam rowerek, ale taki bez przezutek. Chwile pozniej tysiace kadrow w mojej glowie. Jest pieknie. Po 5 godzinach jednak padam z sil. Pojawiam sie w typowej spelunowatej restauracji gdzie za Rs 35 najadam sie do syta na lisciu bananowca. Special meals sie to nazywalo :) cokowiek to znaczy bylo pyszne.
Dzis juz w Kottyam. O 11:30 mam prom rzadowy do Allapuzhy.
Najbardziej zaluje, ze malo albumow kupilem w udaipurze. Poszkam moze cos w Delhi sie znajdzie, w koncu to stolyca.